Wyborczy jad kiełbasiany

Od lat wiadomo, że wyborcze obietnice są po to, aby były. To jest już taka tradycja. Jednych to bawi i śmieszy, inni podchodzą do tego z powagą, selekcjonując kandydatów, między innymi pod kątem owych obietnic.

Gdyby ktoś pokusił się o globalne zliczenie tych wszystkich obiecywanych inwestycji, projektów, zamierzeń i pomysłów, to na pewno okazałoby się, że pieniędzy z VAT-u na to nie wystarczy. Ale kto by się tym przejmował. Jak mawiał klasyk…„ciemny lud to kupi”. Trzeba to tylko trochę uwiarygodnić. Najlepiej poprzez poparcie decydentów (ministrów, prezesów itd.), którzy mają wpływ na wydawanie publicznych pieniędzy. To, że taki wpływ mają, wcale nie znaczy, że każdy może takie pieniądze otrzymać.

Dlatego, zamiast tracić czas i pieniądze (nie zawsze prywatne) na wyborcze spotkania i festyny, lepiej będzie jak poszczególne ministerstwa, państwowe spółki oraz osoby mające wpływ na wydatki z budżetu państwa, ogłoszą listę kandydatów, którzy mogą liczyć na finansowe wsparcie w realizacji swoich przedwyborczych pomysłów, nawet tych najgłupszych.

Będzie to zdecydowanie prostsze i ciekawsze, niż wzajemne opluwania się, wyciąganie prywatnych brudów i odgrzewanie kotletów. Na przykład, taka krótka informacja, że odpowiednie ministerstwo popiera danego kandydata…do jakiejś określonej kwoty. Obietnice poparte przez premiera, powinny liczyć się podwójnie. Suweren, na spokojnie, będzie mógł to wszystko przemyśleć i wybrać sobie odpowiednią sumę. A sam kandydat, w razie czego, będzie miał na kogo zrzucić winę.

To też Ci się powinno spodobać...