Wtorek – ja
Środa – nein
Na początku muszę się do czegoś przyznać. Przegrałem zakład. W konsekwencji przegranej powinienem napisać i opublikować felieton nie tylko zatytułowany „Dlaczego uwielbiam feministki?”, ale traktujący o powodach mego dla nich tak gorącego uczucia. Z kilku periodyków, w których regularnie publikuję felietony, wybieram dla realizacji zakładu magazyn satyryczny „Wtyczka”. Nie przyjmuję przy tym do wiadomości, że wybór akurat magazynu satyrycznego mógłby być uznany za coś niestosownego. Satyryczny, to co prawda nie sokratyczny, ale wszak o uwielbieniu Sokratesa dla kobiet (feministek w ówczesnych Atenach nie było) nic nie wiadomo. Mam zresztą nie sokratyczny, a właśnie satyryczny temperament, co stwierdził jako oczywistość profesor Bogusław Sułkowski w recenzji z doktoratu Pawła Ćwikły. No właśnie, a przecież odpowiedzi na pytanie „Dlaczego uwielbiam feministki?” udzielić wszak ma nie kto inny, tylko ja – Łęcki, Krzysztof Łęcki. Wyjaśniam także, że „Wtyczka” nie ma tu związku z gniazdkiem, więc tylko z najwyższym trudem (który skądinąd niczym jest pewnie dla feministycznych ortodoksek) da się uznać za fallocentryczny symbol dominacji współczesnego jakżesz przecież opresyjnego patriarchatu. Ba, wybór „Wtyczki” to nawet nie to samo co skromny, dany komuś prztyczek. Nawet jeśli osobie przewrażliwionej na sygnały, które świat do nas wysyła „Wtyczka” z prztyczkiem może się pomylić. Nie twierdzę przy tym, broń Panie Boże, że „Wtyczka” to marzenie (intelektualne, czy jakiekolwiek inne) feministek. Tyle tylko, że właśnie „Wtyczka”, spełniając warunki kontraktu, musi zaspokoić w tym przypadku ich potrzebę ze mną kontaktu.
Przejdźmy zatem do rzeczy samej. Otóż uwielbiam feministki choćby z tego powodu, że wygrywając ze mną zakład domagają się wyłącznie zaświadczenia mojego, zaledwie męskiego przecież, uwielbienia. Znak to sam w sobie nad wyraz optymistyczny. To, że zdanie mężczyzny w ogóle jest dla nich ważne, to po pierwsze. I po drugie – że łase są akurat męskiego uwielbienia. I to łase tak bardzo, że skłonne były poświęcić dla niego nawet, możliwe w formule zakładu, materialne formy wygranej. Wynika z tego, w oczywisty sposób, że feministki to idealistki, nie ma co. Wykluczam – teoretycznie i praktycznie – że powodem, dla którego akurat mnie zaproponowano (sic!) napisanie podobnego tekstu, miałoby być podejrzenie graniczące z pewnością, że będę musiał opublikować felieton, w którym zakłamuję samego siebie. Znowu – nigdy nie podpisałbym się pod tekstem, w którym nie piszę tego co myślę i czuję. I jeszcze – perwersyjna feministka to przecież jakiś dziwaczny oksymoron. Co nie oznacza, że w feministkach cenię prostotę ducha, o nie, co to, to nie. Są wszak feministki w swych pomysłach nosicielami (nosicielkami) sprzeczności, których zwykła logika (zwykła logika to przecież nic innego jak opresywny element systemu symbolicznej dominacji, charakterystyczny dla struktury patriarchalnego dyskursu stygmatyzującego wszystko to co inne, Inne pisane oczywiście z dużej litery; już tłumaczę: logikę wymyślili mężczyźni, by zniewalać kobiety) unieść nie jest w stanie. W krótkim z natury rzeczy felietonie nie sposób przytoczyć wszystkich niekonsekwencji (przy okazji – zob. Leszek Kołakowski, Pochwała niekonsekwencji), ani nawet skupiać się specjalnie nad jakąś wybraną. Ale weźmy pod uwagę ot, choćby taką feministyczną zagwozdkę – płeć (biologiczna) nie determinuje w żaden sposób ról kobiecych i męskich; za zróżnicowanie to odpowiedzialna jest wyłącznie socjalizacja, stygmatyzująca i marginalizująca kobiety. Ale jeżeli jest tak rzeczywiście, to może feministki nie powinny domagać się zamiany wartości męskich na kobiece? Wszak w zaproponowanej przez nich perspektywie podział taki zdaje się absurdalny.
Oczywiście, powie ktoś są feminizmy i różne feministki. Są i feministki liberalne i radykalne feministki, i pewnie jeszcze wiele innych odmian. Już dodaję, są także: ładne – nieładne; mądre – niemądre. Pewnie dzieli je wiele i jeszcze więcej, ale jednak coś je łączy. Otóż wszystkie one umieją zobaczyć coś, czego nie jest w stanie dostrzec zdecydowana większość mężczyzn i to nawet (może – zwłaszcza) tych z cenzusem akademickim. Idzie mi np. o różnorodność myśli feministycznej sprowadzanej przez męskich szowinistów do kilku prostych, a jednocześnie sprzecznych z sobą haseł, podlanych dla niepoznaki sosem (pseudo)naukowego żargonu. I jeszcze – umieją feministki odróżnić kolor lilaróż od fioletowego. Choć to już przecież nie tylko feministki, ale także – po prostu – kobiety. Dalej – złośliwi krytycy zarzucają feministkom, że te przyjmują w swoim myśleniu schematy marksistowskie. Nie bardzo rozumiem dlaczego akurat to miałby być jakiś poważny zarzut. Dlaczego właściwie nie korzystać z dobrych, starych postępowych wzorów, zwłaszcza po gruntownym postmodernistycznym liftingu? Czyż w przypadku zagorzałych feministek zamiana przejścia z klasy w sobie (klasse an sich) do klasy dla siebie (klasse für sich) w przejście z płci w sobie do płci dla siebie, a nawet tak bardzo wyłącznie dla siebie jak to tylko jest na tym niedoskonałym świecie w ogóle możliwe – nie wydaje się dostatecznie kusząca? Nikogo nie powinno zrażać w tym zbożnym dziele to, że przy okazji transformacji płci feministek (elity płci kobiecej) w płeć wyłącznie dla siebie, byłaby kusząca także, może nawet zwłaszcza, dla męskich szowinistów? Może nie dopowiedzieliby na tę wizję od razu uwielbieniem.
Ale na pewno wynikającym z rosnącego oddalenia – poczuciem ulgi.
…………………………………………………………………
Krzysztof Łęcki