Kabaret Świerszczychrząszcz – lubimy się ruszać

„W Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w trzcinie” – to stare porzekadło (z wiersza Jana Brzechwy), które kiedyś rozsławiło tę miejscowość w całej Polsce. W świecie współczesnego kabaretu niewiele łatwiej wymówić nazwę duetu wywodzącego się właśnie z tego miasta. Tworzą go Marcin Wąsowski i Michał Łysiak. Co jest w nich takiego szczególnego? W swoich kabaretowych występach są więcej niż oszczędni w słowach. Prywatnie udało mi się namówić ich do krótkiej rozmowy.

 

…………………………………………………………………………..

To nie jest pytanie o nazwę, ale nie dość, że ze Szczebrzeszyna to jeszcze Śwerszczychrząszcz. Zrobiliście to specjalnie, żeby konferansjerzy łamali sobie języki?


Nic nie dzieje się przypadkowo. Z naszą nazwą było tak, że idąc ciemną ulicą w małej miejscowości pod Łodzią, zachodziliśmy w głowę, z jaką etykietką złączyć się na dobre i na złe.

 

Po szybkich permutacjach i wariacjach językowych doszliśmy do koniunkcji dwóch podobnych do siebie owadów i stwierdziliśmy, że nam to odpowiada. Wtedy – z przykrością musimy stwierdzić – nie myśleliśmy o naszych kolegach konferansjerach, a szkoda, bo to fajni koledzy.

 

Pewnie z tego powodu na festiwalach komedii w Salonikach, Waszyngtonie i Wiedniu zmieniliście nazwę na The Worms. Skąd pomysł na udział w tych imprezach i czy byliście tam jedynym polskim zespołem?

 

The Worms to na życzenie Greków. Chcieli nas reklamować w radiu i za Chiny nikt nie mógł rozczytać tych polskich znaczków, nie mówiąc już o ich wypowiedzeniu – co dla nas już wtedy było powodem do satysfakcji. W Stanach reprezentowaliśmy Polskę na festiwalu promującym kulturę Unii Europejskiej, a do Wiednia pojechaliśmy, bo pani z instytutu polskiego lubi, jak się krew leje na scenie, więc z naszą brutalnością pasowaliśmy jak ulał (albo raczej przylał). A do Grecji nie mógł polecieć Irek Krosny – cóż i tak się zdarza.

 

Obok Ireneusza Krosnego jesteście chyba jedynym (jako zespół) kabaretem wykorzystującym do prezentacji pantomimę. Chcieliście się odróżniać od „gadaczy”?

 

Chcieliśmy znaleźć niszę, wolną przestrzeń, podkreślić swoją oryginalność. Ale przede wszystkim chcieliśmy uniezależnić się od mikrofonów, które nam w tamtym czasie bardzo przeszkadzały – one nie lubiły nas, a my ich. Jak się szybko okazało, ten brak ludzko-membranowej sympatii nie rzutował w ogóle na ogromne ciepło, które wyzwalaliśmy i wyzwalamy u akustyków. Po prostu nie stwarzamy problemów („za mało w odsłuchu”, „za głośno!”, „czy dałoby się więcej…” – u nas tego nie ma).

 

Jak to jest naprawdę z tym Waszym przygotowaniem, bo nie uważacie się za profesjonalnych mimów, a to jest niemożliwe, aby amatorzy byli tak niesamowicie zdolni w tym kierunku?

 

Od wielu lat zajmujemy się teatrem. Od zawsze lubimy się ruszać. Teatr wymaga dyscypliny, uczy precyzji i świadomego korzystania z dynamiki ciała. Żadnych kursów pantomimy nie braliśmy, sama scena (scena – nie estrada) nas wychowała. Podkreślamy przy każdej okazji, iż to, co robimy w kabarecie, posiada jedynie znamiona pantomimy, nią w ścisłym sensie nie jest. Raczej gramy, udajemy mimów, niż nimi w rzeczywistości jesteśmy.

 

Ponieważ na scenie jest Was dwóch, wszystko musi być perfekcyjnie przygotowane. Jak wygląda praca nad numerem i ile to mniej więcej czasu zajmuje?

 

Pierwszy jest pomysł. Potem spędzamy sporo czasu na szukaniu muzyki i dźwięku. Równolegle pomysł przeradza się w historię. Ścieżki zapełniają się fragmentami piosenek, tłami środowiskowymi, efektami dźwiękowymi. Gdy z grubsza zamykamy część studyjną, ruszamy na salę prób. Tam historia obrasta ruchem, emocjami i uśmiechem. Następnie błąkamy się chwilę między studiem a „lustrami”, aby doprecyzować wszystkie niuanse. I w końcu nieśmiało prezentujemy skecz widowni. Po czym znów nad nim pracujemy – wycinamy, przyspieszamy, korygujemy błędy. Po dwóch miesiącach możemy stwierdzić, iż dorobiliśmy się kolejnej scenki do naszego programu.

 

Ruch podczas Waszych występów jest idealnie zgrany z muzyką i efektami, musi być więc ktoś, kto nad tym czuwa?

 

Tak. My sami. Program ma takie założenie, że zaczyna się od przycisku „play”, a kończy na przycisku „stop” i ukłonami. Wszystko w nieprzerwany sposób leci z płyty, co wymaga od nas dużej dawki koncentracji, czyli pracy intelektualnej, a nie tylko – jak na pierwszy rzut oka można sądzić – fizycznej. Nikt nam nie zatrzymuje w trakcie podkładów, nikt nie wstrzeliwuje się z dźwiękami w nasze ruchy. Przez 50 minut jesteśmy jedynie my i dźwięk – to nas pcha do przodu i powoduje, że o naszych występach już przed ich rozpoczęciem możemy powiedzieć co do sekundy, ile będą trwać.

 

Perfekcja perfekcją, ale czy zdarzyła Wam się jakaś wpadka podczas występów?

 

Tak. Ostatnio, gdy graliśmy w Szczebrzeszynie (nieczęsto nam się to zdarza, ale od czasu do czasu jednak) pierwszy raz od początku grania „Z plejbeku” zapomniałem kostiumu, dość istotnego. Rzuciłem się w kierunku naszego samochodu, a podkład leci. Kiedy nie mogąc odnaleźć sztucznej brody, jedynie z szalikiem w ręku zamykałem klapę bagażnika, słyszałem, że już powinienem być na scenie. Dotarłem do niej za kilka długich chwil, lecz w nędznym (w porównaniu z tym, co powinno być) przebraniu. Wzbudziłem tym oczywiście śmiech – szczególnie u Michała, który na scenie dzielnie ogrywał moje spóźnienie.

 

Większość kabareciarzy twierdzi, że pomysły i tematy podsuwa im otaczająca nas rzeczywistość, a jak to wygląda w przypadku scenek pantomimicznych?

 

Nie odbiegamy tutaj od większości. Bo przecież dobry skecz to suma natchnienia, które przychodzi z zewnątrz i szalonych myśli, co niby wewnątrz, choć to nasze wewnątrz, to znów wypadkowa tego, w co Pan Bóg nas zaopatrzył na starcie i tego, jak świat nas przez lata swą kulturą lub jej brakiem powykręcał.

 

Dziękuję za rozmowę i życzę kolejnych znakomitych pomysłów ku chwale polskiego kabaretu.

 

…………………………………………………………………………..

 

Andrzej Zb. Brzozowski

(fot. z albumu zespołu)

przedruk z miesięcznika „Nowe Życie Olsztyna”